Andrzejczak Janusz
ANIOŁ
Czerni noc, luty ostrzem ziębi,
miasto moje niknie w śnieżycy.
Aż tu nagle z wszechświata głębin,
środek nocy zalśnił księżycem.
Jedna ósma, czy może szesnasta…?
Patrzą ludzie, dziwią się: „Księżyc…?”
Boży okruch, na dachach miasta,
nad Starówką, pośrodku wieżyc.
Naraz stał się na niebie łódką
i na falach kołysząc się lotnie,
spłynął w dół, jak sen, cichutko,
by przystanąć przy jednym oknie.
Przedtem mrozu powstała mapa,
wprost na szybach, jak atlas kwiatów.
Księżyc na nich coś zaczął drapać,
alfabetem swoich zaświatów.
Zrozumiałem z tego niewiele:
jakieś srebrne, dobre zaklęcia…
I coś jeszcze o tym aniele,
który Toruń trzyma w objęciach…
ŚWISŁOCKA NOC
Dnia powieki wolno spadają,
rzęsy jego już bliskie runa,
do sypialni już zmierza pająk,
srebrne oko już puszcza luna.
Idę tropem jakiegoś zwierza,
on podąża za moim śladem.
Idę, staję i nie dowierzam,
prócz mojego, głos znikąd żaden.
Lecz nie jestem pniem, ani głuszcem.
Żaden głos, choćby nutka licha?
Gdym zamienił się w słuch i w puszczę,
usłyszałem jak las oddychał.
I poszedłem tym tchem, tym tropem,
w skłonach trawy, po locie ptaka
i doszedłem do kilku kropel,
które dzień odchodząc wypłakał.
W każdej było moje odbicie,
w księżycowej i własnej pełni.
Gdy spadł deszcz majowy, jak chrzciciel,
jedność moją z puszczą wypełnił.
I gdy księżyc, na czubku drzewa
chmurą skryty zapadł się w nockę,
nikt wśród lasu nie podejrzewał,
że przepadnę w Puszczy Świsłockiej…
ZASTYGŁ LAS
Jeszcze cień nie zdążył się zwinąć
w rulon kory, w owal nory lisiej
jeszcze trawa ciekła wilczą śliną
promień słońca, choć już przepadł, tlił się
Jeszcze zapach nie zdążył się wśliznąć
w sam dech lasu i w tajemni głębię
ruch się jeszcze nie zasklepił blizną
drżał listeczkiem na brzozie i dębie
Ptak nie zdążył jeszcze zamknąć dzioba
grzyb odnaleźć więcej miejsca w runie
dudek sobie samemu spodobać
pająk brzdęknąć komarem na strunie
Jeszcze we mchu, zdumiona stonoga
nogi unieść nie zdążyła jednej
szpon bielika, jeszcze tkwił w ostrogach
zastygł słuch na sarniej straży przedniej
Gdy ja wszedłem; do tej swojej puszczy
w ten swój las, który na mnie czekał
z sosny płatek bursztynem się złuszczył
coś mnie tchnęło. To… boża powieka
U ŚWIĘTYCH JANÓW…
Toruń grudniowy, wieczorny Toruń…
U świętych Janów woda zastygła.
W kamiennym naczyniu aspersorium*
kłuje trzy palce lodowa igła.
Mury klamrami i mrozem spięte.
Ewangelista z Chrzcicielem – jedni.
Opatrzność patrzy z dna wody świętej,
po dzień dzisiejszy od wieków średnich.
Piasek z klepsydry pod butem zgrzyta,
słuchają tego święci na freskach,
rycerze, herby, gotyk na płytach
i prawie starta progowa deska.
Nie tłumią ciszy organy, dzwony,
chorał niebieski z wysokich sklepień.
W niej, wieczna lampka, najcichszy płomyk,
przenika mroki, cienie i sepie.
I nas przenika. Tuż – konfesjonał,
w nim mnich w kapturze prosi do zwierzeń…
Gdy czas, zwalniając, powoli konał,
piaskiem chrzęściły nasze pacierze…
*aspersorium – naczynie na wodę święconą
Przeczucie…
To szło przez gęstwę, po wykrotach
i z tajemnicy było całe
z nagłego wiatru, zanim dotarł
przeczułem to, oczekiwałem
Przed głębią stałem, przed zjawiskiem
jak zzieleniały ze mchu pieniek
każdą gałązką, każdym listkiem
przeczułem tego krok i tchnienie
Cień się pogłębił w drugim cieniu
szmer zewu skądś, z sapnięcia żubra
drzewa rozebrał w okamgnieniu
ten, co je wiosną w liście ubrał
Oto przeczułem, oto zgadłem
miodowe, bursztynowe liście
zaledwie oddech mój, już spadłe
chwila, a spod nich już przebiśnieg…
Dalian
Gdy rozpachniła się w lesie konwalia,
do raju rajśpiew się wspinał,
moja córeczka była w Dalian,
w porcelanowych Chinach.
W leśnej kotlince paliło południe,
spływało światło ze zbocza.
Nad Morzem Żółtym pewno cudnie,
latawcem wieczór smoczał.
I gdy wiatr ciszę w koronach rozgarniał,
po stronach, w poziomy, w piony,
tęskniąca, ojcowska ptaszarnia
pełgała jak lampiony.
Gdy już pod wieczór, wśród pajęczych wolier,
paliło się ich tysiące,
z nastaniem zmierzchu z nich - magnolie
pełniły się na dżonce.
We mgle wapiennej, wśród sosnowych pagód,
(sen jakiś, iluzja, czary?)
oczyma konwaliowych jagód
patrzył Wielki Mandaryn.
Wzrokiem o oczach jak puszek, lub głazy
drapieżnym, albo i sarnim,
jedwabne wydawał rozkazy
terakotowej armii.
By wszystko wróciło w dawne realia,
w malachit lasy głębokie.
I powróciła córeczka z Dalian,
wielkim, żelaznym smokiem…
do góry